czwartek, 23 lutego 2017
PESTILENCE - CONSUMING IMPULSE [1989]
Pestilence to jeden z najbardziej znanych i szanowanych zespołów old-school'owego death metalu. "Consuming Impulse" jest silnym argumentem, który stoi za tą tezą.
Mamy rok 1989 a nowy odłam metalu, metal śmierci, jeszcze się formuje i jeszcze wiele ważnych zespołów gatunku dopiero wyjdzie z głębokiego podziemia a czwórka Holendrów już oślepia i ogłusza dzikim pędem
Gdy już się ockniemy po uderzeniu młota to będziemy musieli być dalej przygotowani na naprawdę srogie, brutalne lanie i wtedy przejrzymy na oczy. Tak, o to właśnie chodzi w tym gatunku!
W przeciwieństwie do ich debiutu, ich druga płyta do czysty def metal.
Dzięki bardzo dobrej jak na tamte czasy a już na pewno świetnie dobranej do typu muzyki produkcji ten album kopie nas i wwierca się bezlitośnie jeszcze bardziej. Strach pomyśleć co by było gdyby był on wydany dziś.
Zastąpiłby on pewnie wszelakie machiny wojenne i torturował by dziewicze uszy więźniów więzionych przez amrykańskie wojsko. Na pewno kopał by miliardy razy mocniej niż jakieś tam popowe "Enter Sandman", przy którym i tak się kładli i twierdzili, że słyszą szatana.
Może nawet nie szatana tylko hordę dzikich czerwonych mrówek. Ten album na pełnej głośności z uszami robi to co nasi drobni "przyjaciele" z człowiekiem od środka jak zostało to opisane w pierwszym utworze Pestilence, który poznałem - "Out of Body".
Zaserwowana nam łupanka jest generalnie utrzymana w szybkim tempie, lecz mamy też momenty, w których przejeżdża po nas walec jak np. początek "The Trauma".
Tematyka oczywiście ani trochę nie odbiega od tematów śmierci i wszelakiego rodzaju cierpień ale teksty nie brzmią jak takie od zuego 12-latka po maratonie horrorów.
Ocena: 9,5/10
MAYHEM - DE MYSTERIIS DOM SATHANAS [1994]
Transylwańskie lasy, grobowa mgła otaczająca cię zewsząd...nie masz dokąd uciekać. Rozglądasz się rozpaczliwie wokół w poszukiwaniu ratunku, ale nie ma już dla ciebie nadziei. Desperacko pragniesz stąd uciec, zdajesz się już jedynie na swoje zwierzęce instynkty przetrwania... lecz oto posępnie wiszący na niebie mroźny księżyc nie pozostawia ci żadnych złudzeń. Twe imię zostało po tysiąckroć przeklęte na wieki, a jedyne co tu odnalazłeś to wiekuista śmierć. Brzmi znajomo? Tak... można to wszystko przeżyć wypełniając swoje głośniki złowrogimi dźwiękami De Mysteriis Dom Sathanas. Debiut Mayhem to krążek, który wytyczył pewną ścieżkę w muzyce blackmetalowej, jest to absolutny kult. Nie tylko ze względu na owiane legendą historie dotyczące zespołu, które większość z was powinna przynajmniej kojarzyć. Niewiele albumów może poszczycić się tak nieporównywalnym klimatem jak ten. Złowieszcza, grobowa aura, która unosi się smętnie ponad tymi zwiastującymi śmierć, dewastującymi dźwiękami, odbierze ci jakąkolwiek nadzieję i chęć do życia, te riffy niosą zagładę, są niczym tnąca bezlitośnie kosa Ponurego Żniwiarza.
Nie inaczej jest z wokalem, zalatującym zgnilizną i przywołującym na myśl wybudzonego z wiecznego snu umarłego. Śmierć i pożoga są tu obecne w każdym dźwięku, w każdym wycharczanym słowie, w każdym wybiciu werbla. Ta cmentarna atmosfera jest wręcz namacalna, ale ten kult trzeba poczuć samemu, samemu przeżyć te 46 minut grozy i oddać się tej posępnej atmosferze. Ale uważajcie, bo kiedy jest zimno i kiedy jest ciemno...mroźny księżyc może was opętać.
Ocena:10/10
środa, 22 lutego 2017
NOCTURNUS - THE KEY [1990]
Początek lat dziewięćdziesiątych
obfitował w wysyp genialnych, mających olbrzymi wpływ na kształtowanie
się gatunku, albumów. Na taki stan rzeczy niebagatelny wpływ miała
amerykańska, a konkretnie florydzka, scena deathmetalowa. Tematem
recenzji jest nie byle jaki debiut nie byle jakiego zespołu-chodzi
oczywiście o słynne "The Key'' Nocturnus.
Jest to prawdopodobnie pierwszy zespół, który na tak dużą skalę łączył
death metal z instrumentami klawiszowymi, co wychodziło mu w
bezdyskusyjnie fenomenalny sposób.
"The Key'' to nieco ponad
48 minut niezwykłej, astralnej wręcz podróży przy ostrych niczym
brzytwa bezkompromisowych riffach oraz zapadających głęboko w pamięć,
tworzących niepowtarzalną, ''kosmiczną'' atmosferę, klawiszach. Album
obfituje w liczne, przyprawiające o zawrót głowy zmiany tempa,
wgniatające słuchacza techniczne zagrywki oraz zapierający dech w
piersiach klimat. Jest to zdecydowanie jedno z najwybitniejszych dzieł w
historii muzyki deathmetalowej, obok którego po prostu nie da się
przejść obojętnie. Więc albo "DIE BY THE SIGN OF THE KEY'', albo daj się
porwać astralnej atmosferze, z którą może się równać naprawdę niewiele
wydawnictw.
Ocena: 10/10
CONVULSE - WORLD WITHOUT GOD [1991]
"World Without God'' to płyta z pewnością niedoceniana. Tak jak i całe Convulse...w sumie tak jak i cały fiński death metal. Nie odniósł on nigdy sukcesu komercyjnego, zawsze pozostawał w cieniu dokonań Szwedów czy Amerykanów. Nie wiem czym mogło to być spowodowane, być może mniejszymi możliwościami finansowymi? W każdym razie, okazuje się, że Fini również potrafią grać death metal. Niejednokrotnie udowadniały to takie zespoły jak Demigod, Purtenance, czy właśnie Convulse. W porównaniu do sąsiadów z kraju Trzech Koron, jest to granie nieco inne, mniej melodyjne, nie oznacza to jednak, że gorsze. ''World Without God'' nie zaskakuje karkołomnymi kompozycjami, czy też rozbudowanymi solówkami. Jest to po prostu mięsisty, jebiący siarą death metal. Mocnym punktem płyty są tu zwłaszcza miażdżące, brutalnie wwiercające się w głowę riffy. Nie można też zapomnieć o niesamowitym wokalu Ramiego Jamsy. Niski, potężny growl sprawia, że włosy po prostu stają dęba.Największym minusem albumu jest chyba słaba produkcja, choć właściwie jest to kwestia sporna. Dla jednych takie brudne, niewysterylizowane brzmienie będzie plusem, dla innych wręcz przeciwnie. Myślę jednak, że wokal został tu nieco za bardzo wystawiony na pierwszy plan, przez co instrumenty zostały zepchnięte. Tematy tekstów, jak może sugerować już sama nazwa płyty, to na ogół antychrześcijaństwo.
Album otwiera około pięćdziesięciosekundowe intro zagrane na syntezatorze. Co ciekawe, jest ono całkiem klimatyczne, choć moim zdaniem nieco za krótkie. Słuchając go, ma się przed oczami piękną, zasypaną śniegiem Finlandię.
Tutaj zaczyna się właściwa część płyty. Zaraz po intrze wybrzmiewa tytułowe "World Without God'' Zaczyna się od powolnego, ciężkiego riffu. Na uwagę zasługuje przede wszystkim świetna praca gitary. W mniej-więcej połowie utworu słyszymy jedynie gitarę basową, choć należy otwarcie przyznać, że basista mógł się tu nieco bardziej wysilić.
Kolejny kawałek to "Putrid Intercourse''. Blasty ładnie przeplatają się tu z nieco wolniejszymi tempami. Ciekawa solówka w połowie utworu.
Następne jest "Incantation of Restoration''. Z początku słychać warczącą gitarę w akompaniamencie syntezatora. Perkusja gra raczej w średnim tempie, dopiero w połowie utworu zaczynają się okrutne blasty.
Dalej jest "Blasphemous Verses''. Ciekawe, budujące napięcie intro z dobrze słyszalnym basem. Początek jest utrzymany w dość wolnym, wręcz doomowym rytmie, dalej słyszymy typową deathmetalową sieczkę, która czasem jednak jest przerywana nieco wolniejszym tempem.
Utwór nr 6 to "False Religion''. Niesamowita jest tu gitara akustyczna występująca w połowie numeru. Oprócz tego, od czasu do czasu gitarzyści częstują całkiem ciekawymi motywami.
Kolejne jest "Resuscitation of Evilness''. Potężne intro perkusji, chwilę potem z miażdżącym riffem wjeżdżają gitary.
Następny numer to "Infernal End''. W zasadzie nie jest to nic ciekawego, ot solidny, aczkolwiek niespecjalnie interesujący, deathmetalowy kawałek.
Przedostatni utwór to "Godless Truth''. W połowie słyszymy intrygującą wstawkę syntezatora. Pod koniec można usłyszeć ciekawy motyw grany przez gitarę.
Album zamyka "Powerstruggle of Belief''. Na tej płycie nie ma w zasadzie jakoś specjalnie wybijających się utworów; wszystkie stoją na podobnym, równym poziomie. Jeśli jednak miałbym wybrać najlepszy kawałek z "World Without God'', wybrałbym właśnie ten. Na początku słyszymy klimatyczne, akustyczne intro, które jednak ze względu na dość kiepską produkcję, nie brzmi do końca tak, jak brzmieć powinno. Chwilę potem z prostym, lecz naprawdę świetnym riffem wchodzi gitara elektryczna. Pod koniec słyszymy genialną, wściekle brzmiącą solówkę.
"World Without God'' to bardzo dobry przykład tego, że Fini również potrafią grać death metal. Jest to nieco ponad trzydziestopięciominutowy materiał, który nie powinien nikogo znużyć. Nie jest to może jakieś odkrywcze, zwalające z nóg granie, jest to po prostu solidny kawał dobrego death metalu. Instrumentaliści nie są wirtuozami, raczej po prostu dobrymi rzemieślnikami, mimo wszystko jednak potrafią wymyślić dość ciekawe, przykuwające uwagę kompozycje.
Ocena: 9/10
wtorek, 21 lutego 2017
DOLORIAN - WHEN ALL THE LAUGHTER HAS GONE [1999]
Doom metal w wykonaniu Dolorian na ich debiucie to zupełnie co innego niż coś co prezentują klasyki gatunku jak Katatonia, Paradise Lost czy My Dying Bride. O ile tam spotykamy muzykę melancholijną, romantyczne riffy to tutaj z domieszką black metalu - głównie w postaci typowego dla tamtego gatunku wokalu zyskujemy coś co można w pewnym sensie można by nazwać mianem "black metalu" gdyby nie było takiego gatunku. Dźwięki zawarte na tej płycie to gorzka, nieprzenikniona czarna rozpacz. Czerń wszechobecna jest na okładce, w tytułach utworów jak "Desolated Colours" czy "A Part of Darkness" czy tekstach np.
"Take me,
to the place,
where those mirrors,
shine no more."
Przytłaczająca jest atmosfera, podobnej nie spotkałem jeszcze nigdzie indziej. Od początku izoluje słuchacza od świata zewnętrznego i znów trzeba podkreślić ten mrok, bo słuchając tego wyobrażam sobie głównie błąkanie się po domu bez świateł, z którego z jednej strony strach wyjść by nie zobaczyć teatru cierpiących dusz emanujących swoim biało-szarym blaskiem, którym pozostało jedynie błąkanie się po bezkresnych polach i lasach i to mocne świecenie po to by każdy w pełnej krasie zobaczył tragiczność ich wycierpianych twarzy. Jednocześnie widowisko to jest zdumiewające i pochłaniające. Takie wyobrażenia mogą być sprowokowane postacią z okładki jak i chociażby wersami pierwszego utworu:
"Pale shadows at front of me,
colours that I cannot perceive.
So silent,
yet attractive,
desolated,
colours of life I forsake."
Genialnie wpasowują się tutaj riffy grane na cleanie przy intensywnym użyciu efektu chorus. Oprócz tego jeszcze te wszystkie inne echa, szpety, klawisze, dzwoneczki potęgują izolację i poczucie opuszczenia. Nocny klimat jest tu bardzo wyraźny. Psychodela ma różne odcienie, tak więc mamy niewinnie brzmiący a jakiż melancholijny riff na początku tytułowego utworu - trochę coś jak rozstrojona pozytywka. Z drugiej strony mamy wolniejszy w 5 minucie "My Weary Eyes" przynoszący powolną zgubę i zatracenie. Znajdziemy też bardziej dynamiczne riffy jak chociażby ten otwierający ostatnio wymieniony utwór. Odcienie smutku jak mówiłem są różne i raz muzyka jest najzwyczajniej w świecie smętna, innym razem brzmi jakby wręcz szydziła ze słuchacza, chcąc po prostu go dobić, odczuwanie niepokoju słuchając tego to nic dziwnego.
Barwny teatr w czerni.
Debiut fińskiego Dolorian jest unikatowy i nie da się przejść wobec niego obojętnie. Każdy z was na pewno z czasem doceni jego atmosferę.
Ocena: 9/10
poniedziałek, 20 lutego 2017
GOREMENT - THE ENDING QUEST [1994]

Na swoim pierwszym i niestety ostatnim LP Gorement prezentuje nam odmienne podejście do znaczenia słów "death metal". Podczas gdy większość kapel skupia się na brutalności i siekaniu po uszach blastami czy też wolniejszym walcowatym graniem próbując oddać wrażenia dotyczące śmierci w jakiejś dużej wrzawie lub makabrze ten krążek mimo, że nie brakuje w nim brutalności ukazuje nam za pomocą dźwięku obrazy śmierci jako mrocznej i cichej. Atmosfera jest przytłaczająca, już pierwszy lead na albumie oddaje w pełni beznadzieję i czarną rozpacz. Pierwszy utwór jest generalnie zagrany wolno i to mu służy, bo melodie w nim są kwintesencją tego albumu. Nie spotkamy tu po drodze słuchania albumu jakichś galopad wytrącających nas z nastroju, w który zostaliśmy wprowadzeni na początku. Szybsze riffy nie są pozbawione tej namacalnej ciemności i upiornej melodii. Często nawet pomimo szybszego tempa i wydawałoby się - otrzymania kopa, są jakoś dziwnie lekkie, szybujące w stronę nieba jak ten w połowie "The Lost Breed". Każda nuta niesie ze sobą ten dziwny nastrój - miksturę gniewu i smutku, nawet pojedyncze popiskiwania gutar "Vale of Tears". Oprócz tego potrafi być spokojnie i melancholijnie jak w pięknym ,,Sea of Silence'', które po umęczeniu naszej duszy mrocznością tego albumu pozwala jej, już zapewne martwej, odlecieć w spokoju. Takie odczucia podczas słuchania powodują to, że śmiało można powiedzieć, że album ten wprowadza w swego rodzaju stan transcendentalny. Zdjęcie nieba na okładce jest więc jak najbardziej trafione.
Ocena: 10/10
PARADISE LOST - GOTHIC [1991]
Paradise Lost załapało się jeszcze na bycie jednym z zespołów, który miał niebagatelny wpływ na kształtowanie się sceny doom metalowej. Podgatunek ten co prawda formalnie grany był już od dawna przez Black Sabbath, lecz pierwszym zespołem, o którym mówi się, że zaczął grać ten bardziej dzisiejszy doom był szwedzki Candlemass, który rozgłos uzyskał w drugiej połowie lat 80'.
Album ten nazywa się jednak "Gothic" i właściwie tu pojawia się wówczas świeży termin "metal gotycki".
Skoro już odnoszę się do tytułu, to warto przypomnieć, że chociażby artyści tacy jak malarze ery gotyckiej podkreślali mocno ekspresję postaci za pomocą pozy czy też wyrazu twarzy. Mówi się, że późnogotyccy artyści z upodobaniem prezentowali sceny męki i tortur, okaleczone i zdeformowane cierpieniem ciała Zbawiciela i świętych ludzi. Mrocznie.
Najwyraźniej panów z Paradise Lost coś zainspirowało być może nawet w gotyckich budowlach, które można znaleźć na terenie ich hrabstwa York w Anglii, z którego to pochodzi też równie znany zespół doomowy My Dying Bride.
Na początku albumu w tytułowym utworze jest jeszcze dość lekko i melodycznie, słyszymy nawet kobiecy śpiew zapewne w stylu tamtego okresu. Urzekający utwór, wprowadza w trans i sprawia, że jesteśmy ciekawi co też będzie kolejnym etapem tej podróży. Otóż kolejny utwór pokazuje nam brutalniejszą stronę tego albumu, tu już naprawdę wali ziemią znad grobu, tytuł "Dead Emotion" jak i tekst mówią chyba same za siebie, to już właśnie jakby ta sztuka późnogotycka w pełnej krasie.
Co prawda nie miałem zamiaru opisywać poszczególnych utworów ale tylko powiem, że w trzecim Nick Holmes zamiast growlować nie po raz ostatni na tym albumie fajnie wykorzystuje basową głębię swego głosu, co świetnie współgra z muzyką i jest jeszcze bardziej atmosferycznie.
Tak więc proszę państwa album "Gothic" raz wprowadza w trans, urzeka swoimi melodiami, potem ze zdwojoną siłą kieruje na nas podmuch martwej stęchlizny, która potrafi tutaj człowieka odurzyć.
Nie najlepsza produkcja to w tym przypadku zaleta, ten brud to świetna przestrzeń dla tych wszystkich nut. Wolę taki dźwięk niż to całe bezduszne wypolerowanie i dopieszczenie w albumach, które mają być z założenia bardzo ekspresywne i którym pomaga specyficzny i niepowtarzalny klimat jak np. na arcydziele Katatonii - Dance of December Souls. Mówię tu właśnie o muzyce z gatunku doom.
Mówiłem już jakby trochę o możliwościach Nicka Holmesa, który ma głęboki growl, też bardzo brudny i ciężki a więc jego wokalny performerance to duży plus tej płyty.
Gitara rytmiczna jest głośna zwykle przy szybszych, cięższych partiach, lecz gdy nadchodzi kolejny nawiedzony lead to wszystko kręci się wokół niego.
Generalnie płyta jest dość różnorodna melodycznie i w tempach i nie mamy żadnych deja-vu przez te 40 minut.
Gothic robi na mnie co raz większe wrażenie za każdym przesłuchaniem, od kilku dni się o tym przekonuję.
Ocena: 9/10
niedziela, 19 lutego 2017
CORONER - NO MORE COLOR [1989]
Myślę, iż nie będziemy się sprzeczać o to czy trzecia płyta szwajcarskiej grupy Coroner jest momentem, w którym ich kariera sięgnęła zenitu.
Jest to środek ich dyskografii i słychać, że jest to dalej styl zapoczątkowany na "R.I.P." i przypieczętowany na "Punishment for Decadence" ale jest już w nim coś z kolejnego w ich katalogu "Mental Vortex", lecz opisywany dziś album jest od następcy zdecydowanie lepszy.
Rzeczą, która jednak najbardziej wyróżnia ten krążek od poprzedników jest produkcja, której jakość drastycznie się polepszyła. Muzyce nie towarzyszy już poczucie takiego archaicznego brzmienia i lekki chaos mimo, że zespół drugi rok kontynuował nagrywanie w tym samym studiu - Sky Trak Studio w Berlinie Zachodnim. Miksowaniem zajął się słynny Scott Burns.
W 1990 wyszła kaseta VHS z koncertem grupy w Berlinie Zachodnim i na wideo tym widzimy, że w tym okresie zespół potrafił przyciągnąć na występ większą grupę ludzi i zachwycić swoim kunsztem na żywo, szczerze polecam.
Tommy Vetterli nie shred'uje już tak jak chociażby na "R.I.P.", lecz jego riffy nie są ani trochę gorsze. Tutejsze są nawet bardziej "przyswajalne" co nie znaczy, że techniczna strona leży. Progresu gitarzysty nie zauważymy a to dlatego, że już na debiutanckiej płycie Tommy zawijał strunami jak makaronem na widelcu. Nie będzie przesadą jeśli powiem, że jest on tu głównym aktorem i dzięki jego stylowi grania Coroner jest nie do podrobienia. Solówki tegoż gitarzysty nabrały tu momentami brzmienia bluesowych zagrywek.
Oczywiście wspominałem już o tym, że produkcja wykonała tutaj wielki krok naprzód a więc nie tylko wokal Rona Brodera jest głośniejszy (na "Punishment..." był jakby zakopany) ale też jego bas. Za dotrzymanie tempa Vetterli'emu zawsze props.
Perkusista Marky Edelmann na tym albumie swoją grą nie powodował opadania szczęki i pytania "jak on to zrobił?", lecz generalnie jest naprawdę solidnym pałkarzem a do tego wszystkie a przynajmniej zdecydowana większość wszystkich tekstów Coronera była pisana przez niego. Szacun.
Warstwa liryczna jeszcze bardziej przesunęła się w stronę jakichś negatywnych personalnych odczuć czy dotykanie problemów naszej cywilizacji, społeczeństwa jak np. krytyka naszego Zachodu w "Last Entertainment" do którego również zrealizowano teledysk czy rzucający się w oczy tytuł "No Need to Be Human".
Kompozycje na tym albumie są bardziej zwarte niż poprzednio ale dalej zaskakują i zdumiewają oryginalnością i pomysłowością. Można więc powiedzieć, że ta płyta jest Coronerem w pigułce.
Jest ona pierwszą, którą od nich słuchałem i po prostu nie było bata bym nie przesłuchał ich dyskografii, szkoda tylko, że dość krótkiej.
Pierwszy utwór: Die by My Hand. Perkusyjna kanonada i pobrzmiewający do czego dochodzą dwa zakręcone motywy gitarowe. Potem dość prosty riff lecz i tak miazga i słysząc t pierwszy raz byłem zachwycony. Wokal Rona świetnie pasuje do tej atmosfery, która świetnie zostaje zaakcentowana popiskiwaniem gitary Tommy'ego w refrenie.
Mozolnie zaczyna się "No Need to Be Human", lecz mi nie przeszkadza nawet gdy dość wolno, hipnotycznie macham do tego głową. Pamiętliwy jest refren i to:
"Why do you do this, stop it now
'Cause in fact you're innocent
Like a new born child"
Po czym wrzucamy nagle na wyższy bieg. Następnie znów refren i senna melodia na clean'ie i harmonijna solówka.
"Read My Scars" czyli znowuż coś związanego z negatywnymi odczuciami. Początkowe "dudu-dudu-dudu-dudu-dudu-
Ten kawałek nie zyskał ode mnie tak dużej uwagi jak większość pozostałych, lecz i tak trzyma bardzo wysoki poziom.
Następne "D.O.A." (Death On Arrival) to jak do tej pory najbardziej zakręcony utwór. Zwrotkowy riff jest bardzo dynamiczny po czym przychodzi jeszcze szybszy i ostry. Refren połamany, do końca utworu ciąg dalszy łamania kompozycji, świetnie.
"Mistress of Deception" - mój ulubiony utwór z tej płyty razem z "Tunnel of Pain". Zaczynamy dojebaną galopadą. Refren również najlepszy na tej płycie. Po refrenie Tommy pokazuje swój skill. Solówka z polotem, refren i riff, w którym pięknie brzmi to cyfrowe, robotyczne brzmienie.
Wspomniany "Tunnel of Pain" łamie kark. Dużo szybszy od poprzednika, który i tak urywał dupę. W 2:20 niby taki prosty riff a przy głośności na maxa naprawdę powala i można się wyżyć.
"Why It Hurts" łapie naszą uwagę od początku, lecz w porównaniu do reszty tego fenomenalnego albumu to nic specjalnego. Słowa napisał basista Celtic Frost - Martic Eric Ain. Celtic Frost? To w sumie dzięki temu zespołowi powstał Coroner, bo szwajcarscy thraszerzy byli technikami na koncertach Celtic Frost. Cudowny zbieg okoliczności.
"Last Entertainment" i last song zarazem. Tutaj Ron używa strun głosowych w inny sposób - mówi ale bez obaw, to nie brzmi jak Lulu gdzie i warstwa muzyczna jest do dupy i ten wokal można o kant dupy rozbić. Tutaj to ciekawe urozmaicenie i dobrze tutaj pasuje. Ten motyw na syntezatorze to taki, że aż ciary przechodzą. W drugiej połowie Tommy dostaje okazję się wyhasać.
"No More Color" to dzieło kanoniczne tech thrashu. Jeśli lubicie te klimaty to wierzę, że jeśli ktoś z was tego nie słuchał to po przesłuchaniu tego raz jeszcze będzie to łoił aż stanie się to jedna z jego ulubionych płyt.
Ocena: 9/10
sobota, 18 lutego 2017
MORBID ANGEL - ALTARS OF MADNESS [1989]
"Ołtarze Szaleństwa", czyli debiut jednego z największych zespołów death-metalowych ukazał nam inne oblicze tegoż gatunku. Gdy nurt ten dopiero co przybierał kształt Morbid Angel przyszło dorzucić swoje trzy grosze i zagrać coś zupełnie innego niż Autopsy, Death, Obituary czy Pestilence.
Nie usiłowali oni bowiem być najbardziej brutalni czy ciężcy. Oczywiście pełno tu blastów i szaleńczych jazd, lecz jest to w jakiś sposób muzyka ambitniejsza.
Rytmy często się zmieniają przez co kompozycje są dość połamane. Wszystko idzie płynnie dzięki temu, że perkusista - Pete Sandoval prawie nie daje stopom odpocząć i permanentnie double-bassuje.
Morbid Angel wyróżnił się też tym, że w '89 nie było jeszcze tak bluźnierczych tekstów. Przynajmniej w death metalu, który skupiał się jak wiadomo bardziej na śmierci.
Ta szatańska otoczka stała się od ów czasu etykietą przypiętą do zespołu, całkowicie słusznie.
Sama muzyka ma w sobie coś mistycznego. Nie raz usłyszymy tu jakieś dziwne, pokręcone melodie. Ani trochę nie brzmi to jednak głupawo. Brzmi to jak zbiór czegoś w rodzaju psalmów tyle, że dla czorta. I to dopracowanych.
Za stworzenie tej muzyki a przynajmniej jej części granej na tym głośniejszym instrumencie strunowym (bez urazy basiści) odpowiedzialny jest istny Uczeń Diabła. Z dużych liter napisane dlatego, że jest to ksywka, którą dali Paganiniemu, lecz w tym przypadku świetnie pasuje do Trey'a Azagtotha.
Drugim gitarzystą jest facet, który ma coś włoskiego w swoim nazwisku więc też można o nim powiedzieć jak mowa o Paganinim. Chodzi tu o Richarda Brunelle'a.
Jak już basiści się na mnie obrazili to wymienię z nazwiska jednego, który robi też na wokalu. Jest to David Vincent. Teksty to też jego sprawka. Nad basem nie ma co się rozpływać, bo za bardzo nie ma go słychać ale wokal jest dość specyficzny. Nie jest to typowy growl tylko coś idącego w kierunku Schaefera z Atheist tyle, że cichszy. Nie ma tu jakiegoś bulgotania. Szorstki można powiedzieć. Ja jednak lubię usłyszeć to odjechanie od "normy" i generycznego wokalu death metalowego.
Perkusja to natomiast brożka Pete'a Sandovala, którego można tutaj spokojnie nazwać maszyną. Permanentny double bass o czym mówiłem już wcześniej i pierwszy raz w metalu tyle blastowania (poprawcie jeśli się mylę) a ten człowiek w ogóle się nie męczy i do tego ma niebylejaką technikę. Chylimy pokłony.
Garnki... Na okładce w moim mniemaniu widzimy jakiś garnek/kocioł. Jakby to był kocioł to bym się nie zdziwił w przypadku tych szatanów.
Większość zawartości tej płyty to klasyki i warto przesłuchać wszystkie, bo na pewno ktoś znajdzie coś dla siebie. Ambitny death metal, bardzo pokręcony i połamany a więc naprawdę poświęćcie czas i odpalcie album urządzenie grające w Ołtarz Szaleństwa.
Ocena: 10/10
piątek, 17 lutego 2017
KATATONIA - DANCE OF DECEMBER SOULS [1993]
Katatonii i jej muzyce przypisuje się różne nazwy: gothic metal,
depressive rock/metal, doom metal. Dance of December Souls - ich debiut
kategoryzowany jest jako blackened doom metal. Jednak określenie
"depressive" bardzo mocno tu pasuje.
Szwedzi serwują nam tutaj kawałek metalu trudny do przełknięcia. Chodzi mu tutaj o furę przybijających melodii, niby dość powolnych a jednak nie kołyszących do snu. Jest to jednak coś całkiem innego niż to co Katatonia gra teraz.
Członkowie tegoż zespołu, wtedy jeszcze nastolatkowie, zabierają nas w miejsce nieeksplorowane dotąd muzyce metalowej. Wszystko to jest przybijające ale zagrane w jakiś sposób z gracją, dostojnością i zwiewnością.
Muzyka jest wolna (ale nie wolna jak na doom), lecz ani trochę nie uciekająca uwadze słuchacza i nie nużąca.
Praca gitar jest bardzo melodyczna a same melodie świetnie przechodzą od jednej do drugiej.
Nie raz riffy okraszone są klawiszami co jeszcze pogłębia atmosferę.
Atmosfera pogrzebowa to chyba mało powiedziane. Po przesłuchaniu całej płyty naprawdę mina mi zrzedła. Pełna rozpaczy muzyka dotarła do najciemniejszych skrawków duszy i od razu zaczęła się tam panoszyć i wprowadzić w niemałe osłupienie. Wszystko to zaraz po tym co właśnie usłyszałem.
"Usłyszałem" to też może niezbyt pasujące słowo.
Słuchałem? Też nie.
Ja to przeżyłem. Zostałem porwany na spotkanie piątego stopnia.
Było już trochę o atmosferze to warto wspomnieć, że Jonas Renkse, który podpisuje nam się jako Lord J. Renkse tutaj growluje. Jedynym albumem Katatonii, na którym jest jeszcze growl to Brave Murder Day ale tam growlingiem zajął się Mikael Åkerfeldt.
Wrzaski Jonasa to niemal zakamuflowany płacz co słychać nieraz w niejednym utworze. Spełnia świetnie swoją rolę i wielka szkoda, że zniszczył sobie głos i nie mógł już później wydobywać z siebie ekspresji wokalnej tego typu. Gra on jeszcze na perkusji.
Teksty są niemniej rozpaczliwe. Znajdziemy w nich pełno czystej rozpaczy, samotności, odrzucenia siebie i świata i już od razu przychodzi.
W tekście "Without God" chłopaki pokazują jednak różki.
Nie ma jednak co się dziwić zespołowi, który w logo miał pentagram.
Pokłony za te równie smutne co piękne melodie grane na gitarze składamy Andersowi "Blackheim" Nyströmowi.
Jeden z kolejnych czynników tej głębi - słyszalny bas to brożka Guillaume'owi "Israphel Wing" Le Huche.
Mamy tu 5 utworów z wokalem, intro, outro i instrumental "Elohim Meth".
"Tomb of Insomnia" i "Velvet Thorns (Of Drynwhyl)" to te, które trwają ponad 10 minut i można w nich usłyszeć naprawdę wiele.
Dziwaczne intro mówi nam, że czeka nas coś niecodziennego.
Po nim mamy "Gateways of Bereavement", które wchodzi bardzo ciężko i już mamy rozdartego Lorda Renkse. Potem wprowadzane są lżejsze melodie i klawisze,
"In Silence Enshrined" już tak nie miażdży na wstępie. Jest bardziej melancholijne i lżejsze. Renkse wykrzykuje o tym jak jego podróż to smutna, samotna droga bez nadziei. Przed trzecią minutą mamy piękną partię klawiszy a potem chwilowe przyśpieszenie.
"Without God" tylko pogłębia nas w hipnozie. Największy klasyk z płyty, który jest jedynym utworem granym z debiutanckiej płyty na dzisiejszych koncertach Katatonii.
Instrumental na cleanie - Elohim Meth to coś co brzmi jakby utwór z Brave Murder Day. W tle słyszymy deszcz. Niebiosa też płaczą.
"Velvet Thorns (Of Drynwhyl)" to idealny przykład jak coś może być tak piękne a jednak depresyjne.
"Tomb of Insomnia" to kolejny długi kawałek o czym już mówiłem. Bardziej "niegrzeczny" od poprzednika. Pierwszy utwór z płyty, który usłyszałem i nie dosłuchując go do końca już postanowiłem, że wysłucham cały album. Nie jest on cały czas taki złowieszczy jak na początku. Zawiera właściwie wszystko co na tym albumie i jest obfity jak Velvet Thorns (Of Drynwhyl).
Outro "Dancing December" już nie jest takie smutne. Na koniec aż tak nam nie dowalają. A może jest to smutek inaczej?
Dance of December Souls to wciąż muzyka, która zaskakuje i przenosi nas w nieznaną otchłań. Odsłoniona została tam nowy poziom melodycznego grania. Kamień milowy doomu.
Ocena 9,5/10
czwartek, 16 lutego 2017
ABSTRACT - CONCRETE VISIONS [2000]
Dziś zabierzemy się za album tak stary jak ja. Niestety nie żyłem w czasach złotego wieku metalu a jeśli chodzi akurat o thrash to wszyscy wiemy, że cały boom na ten podgatunek skończył się gdzieś w początku lat 90'.
Jednak zespół ten nie brał defibrylatora w łapska i nie próbował desperacko przywrócić lub mówiąc inaczej - wskrzesić tamten thrash.
Czasy idą do przodu i nagrali oni coś na miarę nastającej wówczas dekady.
Brazylijski zespół z głębokiego podziemia istniał już w roku 1992 jednak dopiero po 8 latach wydali swoją pierwszą i zarazem ostatnią płytę. Wspomniałem o tym, że grają thrash, lecz dokładniej mówiąc: techniczny thrash.
Umiejętności muzyków stoją na wysokim poziomie co jednocześnie idzie w parze ze swoistym luzem i niebagatelną kreatywnością.
Znajdziemy tu ciekawe improwizacje chociażby na basie, który jest tutaj głośny co chyba nie tylko w moim przypadku naprawdę pieści uszy. Bas nie raz przejmuje rolę leadu. Dorzuca on też często swoje trzy grosze do riffów.
Produkcja nie powala choć brzmienie ale gładkie brzmienie gitar nietypowe dla thrashu jest ciekawe. Mam zastrzeżenia jeśli chodzi o dźwięk perkusji a mianowicie - double bassu. Jest on tutaj naprawdę ledwo słyszalny.
Sam perkusista trzyma wszystko w szyku i zmiany tempa i różnorakie przejścia dobrze mu wychodzą.
Jeśli chodzi o instrumenty to jest świetnie, tylko wokal potrafi zirytować. Mimo, że zawsze jak słucham nowego albumu to czytam teksty to czasami potrafiłem się na chwilę zgubić, bo wokalista śpiewa często naprawdę niewyraźnie i chyba ma drobne kłopoty z wymawianiem angielskich słów. Podobny problem miał podobno kiedyś jego rodak - Max Cavalera, którego trzeba było poprawiać. Oczywiście chodzi mi o jego wczesne lata w Sepulturze.
Jednak Abstract a Sepultura, mimo, że oba grały thrash to dwa zupełnie inne światy więc nie sugerowałem przed chwilą jakichś podobieństw. No może jest jedno: w zespole mamy dwóch braci; Henrique Megolario - basistę i człowieka od garnków - Julio.
Wracając do wokalu to czasami Leo Schröder dziwnie wykrzykuje niektóre słowa i warczy jak schorowany starszy pan, który do tego coś przeżuwa ale generalnie to aż tak tragicznie nie jest i jego wokal jest słuchalny.
Wspomniany wyżej pan gra jednak też na gitarze więc wykonuje też kawał bardzo solidnej roboty.
Jednym z najmocniejszych punktów albumu są jego melodyczne solówki, które mają w sobie trochę duszy. Nie to co niektórzy gitarzyści, często w trashu, którzy grają solówki jak najszybsze brzmi to jak mieszanie tylko losowych nut i w sumie często jest to właśnie granie solówek byle je grać.
Jego riffy też bywają ciekawym, złożonym motywem.
Zespół ten był kreatywniejszy niż dziesiątki czy setki thrasherów, którzy potrafią cały czas grać prawie to samo i robią to byleby "thrash till' death" i nie zastanawiają się czy ma to w sobie krztę oryginalności a może po prostu mają to gdzieś.
Nie pociesza więc tutaj fakt, że dzieła takie jak to, które co prawda dość trudne w odbiorze i interpretacji to jednak miały spory potencjał (mówię tu o zespołach) w aspektach muzycznych i czysto technicznych.
Gdy puściłem sobie ten album to spodobał mi się od pierwszych sekund. Całość była dość harmonijna i płynna, wszystko ładnie się zlewało i brzmiało ciekawie i dość melodycznie.
Na "Concrete Visions" wszystko brzmi oryginalnie i ciekawie. Polecam tym, którzy chcą faktycznie rozszerzyć swoje horyzonty.
Ocena: 9/10
Subskrybuj:
Posty (Atom)