czwartek, 23 lutego 2017

PESTILENCE - CONSUMING IMPULSE [1989]


Pestilence to jeden z najbardziej znanych i szanowanych zespołów old-school'owego death metalu. "Consuming Impulse" jest silnym argumentem, który stoi za tą tezą.
Mamy rok 1989 a nowy odłam metalu, metal śmierci, jeszcze się formuje i jeszcze wiele ważnych zespołów gatunku dopiero wyjdzie z głębokiego podziemia a czwórka Holendrów już oślepia i ogłusza dzikim pędem

Gdy już się ockniemy po uderzeniu młota to będziemy musieli być dalej przygotowani na naprawdę srogie, brutalne lanie i wtedy przejrzymy na oczy. Tak, o to właśnie chodzi w tym gatunku!
W przeciwieństwie do ich debiutu, ich druga płyta do czysty def metal.

Dzięki bardzo dobrej jak na tamte czasy a już na pewno świetnie dobranej do typu muzyki produkcji ten album kopie nas i wwierca się bezlitośnie jeszcze bardziej. Strach pomyśleć co by było gdyby był on wydany dziś.
Zastąpiłby on pewnie wszelakie machiny wojenne i torturował by dziewicze uszy więźniów więzionych przez amrykańskie wojsko. Na pewno kopał by miliardy razy mocniej niż jakieś tam popowe "Enter Sandman", przy którym i tak się kładli i twierdzili, że słyszą szatana.
Może nawet nie szatana tylko hordę dzikich czerwonych mrówek. Ten album na pełnej głośności z uszami robi to co nasi drobni "przyjaciele" z człowiekiem od środka jak zostało to opisane w pierwszym utworze Pestilence, który poznałem - "Out of Body".
Zaserwowana nam łupanka jest generalnie utrzymana w szybkim tempie, lecz mamy też momenty, w których przejeżdża po nas walec jak np. początek "The Trauma".
Tematyka oczywiście ani trochę nie odbiega od tematów śmierci i wszelakiego rodzaju cierpień ale teksty nie brzmią jak takie od zuego 12-latka po maratonie horrorów.

Ocena: 9,5/10

MAYHEM - DE MYSTERIIS DOM SATHANAS [1994]



Transylwańskie lasy, grobowa mgła otaczająca cię zewsząd...nie masz dokąd uciekać. Rozglądasz się rozpaczliwie wokół w poszukiwaniu ratunku, ale nie ma już dla ciebie nadziei. Desperacko pragniesz stąd uciec, zdajesz się już jedynie na swoje zwierzęce instynkty przetrwania... lecz oto posępnie wiszący na niebie mroźny księżyc nie pozostawia ci żadnych złudzeń. Twe imię zostało po tysiąckroć przeklęte na wieki, a jedyne co tu odnalazłeś to wiekuista śmierć. Brzmi znajomo? Tak... można to wszystko przeżyć wypełniając swoje głośniki złowrogimi dźwiękami De Mysteriis Dom Sathanas. Debiut Mayhem to krążek, który wytyczył pewną ścieżkę w muzyce blackmetalowej, jest to absolutny kult. Nie tylko ze względu na owiane legendą historie dotyczące zespołu, które większość z was powinna przynajmniej kojarzyć. Niewiele albumów może poszczycić się tak nieporównywalnym klimatem jak ten. Złowieszcza, grobowa aura, która unosi się smętnie ponad tymi zwiastującymi śmierć, dewastującymi dźwiękami, odbierze ci jakąkolwiek nadzieję i chęć do życia, te riffy niosą zagładę, są niczym tnąca bezlitośnie kosa Ponurego Żniwiarza.
Nie inaczej jest z wokalem, zalatującym zgnilizną i przywołującym na myśl wybudzonego z wiecznego snu umarłego. Śmierć i pożoga są tu obecne w każdym dźwięku, w każdym wycharczanym słowie, w każdym wybiciu werbla. Ta cmentarna atmosfera jest wręcz namacalna, ale ten kult trzeba poczuć samemu, samemu przeżyć te 46 minut grozy i oddać się tej posępnej atmosferze. Ale uważajcie, bo kiedy jest zimno i kiedy jest ciemno...mroźny księżyc może was opętać.

Ocena:10/10

środa, 22 lutego 2017

NOCTURNUS - THE KEY [1990]

 Początek lat dziewięćdziesiątych obfitował w wysyp genialnych, mających olbrzymi wpływ na kształtowanie się gatunku, albumów. Na taki stan rzeczy niebagatelny wpływ miała amerykańska, a konkretnie florydzka, scena deathmetalowa. Tematem recenzji jest nie byle jaki debiut nie byle jakiego zespołu-chodzi oczywiście o słynne "The Key'' Nocturnus. Jest to prawdopodobnie pierwszy zespół, który na tak dużą skalę łączył death metal z instrumentami klawiszowymi, co wychodziło mu w bezdyskusyjnie fenomenalny sposób. 
"The Key'' to nieco ponad 48 minut niezwykłej, astralnej wręcz podróży przy ostrych niczym brzytwa bezkompromisowych riffach oraz zapadających głęboko w pamięć, tworzących niepowtarzalną, ''kosmiczną'' atmosferę, klawiszach. Album obfituje w liczne, przyprawiające o zawrót głowy zmiany tempa, wgniatające słuchacza techniczne zagrywki oraz zapierający dech w piersiach klimat. Jest to zdecydowanie jedno z najwybitniejszych dzieł w historii muzyki deathmetalowej, obok którego po prostu nie da się przejść obojętnie. Więc albo "DIE BY THE SIGN OF THE KEY'', albo daj się porwać astralnej atmosferze, z którą może się równać naprawdę niewiele wydawnictw.
Ocena: 10/10

CONVULSE - WORLD WITHOUT GOD [1991]




"World Without God'' to płyta z pewnością niedoceniana. Tak jak i całe Convulse...w sumie tak jak i cały fiński death metal. Nie odniósł on nigdy sukcesu komercyjnego, zawsze pozostawał w cieniu dokonań Szwedów czy Amerykanów. Nie wiem czym mogło to być spowodowane, być może mniejszymi możliwościami finansowymi? W każdym razie, okazuje się, że Fini również potrafią grać death metal. Niejednokrotnie udowadniały to takie zespoły jak Demigod, Purtenance, czy właśnie Convulse. W porównaniu do sąsiadów z kraju Trzech Koron, jest to granie nieco inne, mniej melodyjne, nie oznacza to jednak, że gorsze. ''World Without God'' nie zaskakuje karkołomnymi kompozycjami, czy też rozbudowanymi solówkami. Jest to po prostu mięsisty, jebiący siarą death metal. Mocnym punktem płyty są tu zwłaszcza miażdżące, brutalnie wwiercające się w głowę riffy. Nie można też zapomnieć o niesamowitym wokalu Ramiego Jamsy. Niski, potężny growl sprawia, że włosy po prostu stają dęba.Największym minusem albumu jest chyba słaba produkcja, choć właściwie jest to kwestia sporna. Dla jednych takie brudne, niewysterylizowane brzmienie będzie plusem, dla innych wręcz przeciwnie. Myślę jednak, że wokal został tu nieco za bardzo wystawiony na pierwszy plan, przez co instrumenty zostały zepchnięte. Tematy tekstów, jak może sugerować już sama nazwa płyty, to na ogół antychrześcijaństwo.
Album otwiera około pięćdziesięciosekundowe intro zagrane na syntezatorze. Co ciekawe, jest ono całkiem klimatyczne, choć moim zdaniem nieco za krótkie. Słuchając go, ma się przed oczami piękną, zasypaną śniegiem Finlandię.
Tutaj zaczyna się właściwa część płyty. Zaraz po intrze wybrzmiewa tytułowe "World Without God'' Zaczyna się od powolnego, ciężkiego riffu. Na uwagę zasługuje przede wszystkim świetna praca gitary. W mniej-więcej połowie utworu słyszymy jedynie gitarę basową, choć należy otwarcie przyznać, że basista mógł się tu nieco bardziej wysilić.
Kolejny kawałek to "Putrid Intercourse''. Blasty ładnie przeplatają się tu z nieco wolniejszymi tempami. Ciekawa solówka w połowie utworu.
Następne jest "Incantation of Restoration''. Z początku słychać warczącą gitarę w akompaniamencie syntezatora. Perkusja gra raczej w średnim tempie, dopiero w połowie utworu zaczynają się okrutne blasty.
Dalej jest "Blasphemous Verses''. Ciekawe, budujące napięcie intro z dobrze słyszalnym basem. Początek jest utrzymany w dość wolnym, wręcz doomowym rytmie, dalej słyszymy typową deathmetalową sieczkę, która czasem jednak jest przerywana nieco wolniejszym tempem.
Utwór nr 6 to "False Religion''. Niesamowita jest tu gitara akustyczna występująca w połowie numeru. Oprócz tego, od czasu do czasu gitarzyści częstują całkiem ciekawymi motywami.
Kolejne jest "Resuscitation of Evilness''. Potężne intro perkusji, chwilę potem z miażdżącym riffem wjeżdżają gitary.
Następny numer to "Infernal End''. W zasadzie nie jest to nic ciekawego, ot solidny, aczkolwiek niespecjalnie interesujący, deathmetalowy kawałek.
Przedostatni utwór to "Godless Truth''. W połowie słyszymy intrygującą wstawkę syntezatora. Pod koniec można usłyszeć ciekawy motyw grany przez gitarę.
Album zamyka "Powerstruggle of Belief''. Na tej płycie nie ma w zasadzie jakoś specjalnie wybijających się utworów; wszystkie stoją na podobnym, równym poziomie. Jeśli jednak miałbym wybrać najlepszy kawałek z "World Without God'', wybrałbym właśnie ten. Na początku słyszymy klimatyczne, akustyczne intro, które jednak ze względu na dość kiepską produkcję, nie brzmi do końca tak, jak brzmieć powinno. Chwilę potem z prostym, lecz naprawdę świetnym riffem wchodzi gitara elektryczna. Pod koniec słyszymy genialną, wściekle brzmiącą solówkę.
"World Without God'' to bardzo dobry przykład tego, że Fini również potrafią grać death metal.  Jest to nieco ponad trzydziestopięciominutowy materiał, który nie powinien nikogo znużyć. Nie jest to może jakieś odkrywcze, zwalające z nóg granie, jest to po prostu solidny kawał dobrego death metalu. Instrumentaliści nie są wirtuozami, raczej po prostu dobrymi rzemieślnikami, mimo wszystko jednak potrafią wymyślić dość ciekawe, przykuwające uwagę kompozycje.
Ocena: 9/10

wtorek, 21 lutego 2017

DOLORIAN - WHEN ALL THE LAUGHTER HAS GONE [1999]



Doom metal w wykonaniu Dolorian na ich debiucie to zupełnie co innego niż coś co prezentują klasyki gatunku jak Katatonia, Paradise Lost czy My Dying Bride. O ile tam spotykamy muzykę melancholijną, romantyczne riffy to tutaj z domieszką black metalu - głównie w postaci typowego dla tamtego gatunku wokalu zyskujemy coś co można w pewnym sensie można by nazwać mianem "black metalu" gdyby nie było takiego gatunku. Dźwięki zawarte na tej płycie to gorzka, nieprzenikniona czarna rozpacz. Czerń wszechobecna jest na okładce, w tytułach utworów jak "Desolated Colours" czy "A Part of Darkness" czy tekstach np.

"Take me,
to the place,
where those mirrors,
shine no more."

Przytłaczająca jest atmosfera, podobnej nie spotkałem jeszcze nigdzie indziej. Od początku izoluje słuchacza od świata zewnętrznego i znów trzeba podkreślić ten mrok, bo słuchając tego wyobrażam sobie głównie błąkanie się po domu bez świateł, z którego z jednej strony strach wyjść by nie zobaczyć teatru cierpiących dusz emanujących swoim biało-szarym blaskiem, którym pozostało jedynie błąkanie się po bezkresnych polach i lasach i to mocne świecenie po to by każdy w pełnej krasie zobaczył tragiczność ich wycierpianych twarzy. Jednocześnie widowisko to jest zdumiewające i pochłaniające. Takie wyobrażenia mogą być sprowokowane postacią z okładki jak i chociażby wersami pierwszego utworu:

"Pale shadows at front of me,
colours that I cannot perceive.

So silent,
yet attractive,
desolated,
colours of life I forsake."

Genialnie wpasowują się tutaj riffy grane na cleanie przy intensywnym użyciu efektu chorus. Oprócz tego jeszcze te wszystkie inne echa, szpety, klawisze, dzwoneczki potęgują izolację i poczucie opuszczenia. Nocny klimat jest tu bardzo wyraźny. Psychodela ma różne odcienie, tak więc mamy niewinnie brzmiący a jakiż melancholijny riff na początku tytułowego utworu - trochę coś jak rozstrojona pozytywka. Z drugiej strony mamy wolniejszy w 5 minucie "My Weary Eyes" przynoszący powolną zgubę i zatracenie. Znajdziemy też bardziej dynamiczne riffy jak chociażby ten otwierający ostatnio wymieniony utwór. Odcienie smutku jak mówiłem są różne i raz muzyka jest najzwyczajniej w świecie smętna, innym razem brzmi jakby wręcz szydziła ze słuchacza, chcąc po prostu go dobić, odczuwanie niepokoju słuchając tego to nic dziwnego.
Barwny teatr w czerni.
Debiut fińskiego Dolorian jest unikatowy i nie da się przejść wobec niego obojętnie. Każdy z was na pewno z czasem doceni jego atmosferę.

Ocena: 9/10

poniedziałek, 20 lutego 2017

GOREMENT - THE ENDING QUEST [1994]


                                        

Na swoim pierwszym i niestety ostatnim LP Gorement prezentuje nam odmienne podejście do znaczenia słów "death metal". Podczas gdy większość kapel skupia się na brutalności i siekaniu po uszach blastami czy też wolniejszym walcowatym graniem próbując oddać wrażenia dotyczące śmierci w jakiejś dużej wrzawie lub makabrze ten krążek mimo, że nie brakuje w nim brutalności ukazuje nam za pomocą dźwięku obrazy śmierci jako mrocznej i cichej. Atmosfera jest przytłaczająca, już pierwszy lead na albumie oddaje w pełni beznadzieję i czarną rozpacz. Pierwszy utwór jest generalnie zagrany wolno i to mu służy, bo melodie w nim są kwintesencją tego albumu. Nie spotkamy tu po drodze słuchania albumu jakichś galopad wytrącających nas z nastroju, w który zostaliśmy wprowadzeni na początku. Szybsze riffy nie są pozbawione tej namacalnej ciemności i upiornej melodii. Często nawet pomimo szybszego tempa i wydawałoby się - otrzymania kopa, są jakoś dziwnie lekkie, szybujące w stronę nieba jak ten w połowie "The Lost Breed". Każda nuta niesie ze sobą ten dziwny nastrój - miksturę gniewu i smutku, nawet pojedyncze popiskiwania gutar "Vale of Tears". Oprócz tego potrafi być spokojnie i melancholijnie jak w pięknym ,,Sea of Silence'', które po umęczeniu naszej duszy mrocznością tego albumu pozwala jej, już zapewne martwej, odlecieć w spokoju. Takie odczucia podczas słuchania powodują to, że śmiało można powiedzieć, że album ten wprowadza w swego rodzaju stan transcendentalny. Zdjęcie nieba na okładce jest więc jak najbardziej trafione.

Ocena: 10/10

PARADISE LOST - GOTHIC [1991]


Paradise Lost załapało się jeszcze na bycie jednym z zespołów, który miał niebagatelny wpływ na kształtowanie się sceny doom metalowej. Podgatunek ten co prawda formalnie grany był już od dawna przez Black Sabbath, lecz pierwszym zespołem, o którym mówi się, że zaczął grać ten bardziej dzisiejszy doom był szwedzki Candlemass, który rozgłos uzyskał w drugiej połowie lat 80'.
Album ten nazywa się jednak "Gothic" i właściwie tu pojawia się wówczas świeży termin "metal gotycki".
Skoro już odnoszę się do tytułu, to warto przypomnieć, że chociażby artyści tacy jak malarze ery gotyckiej podkreślali mocno ekspresję postaci za pomocą pozy czy też wyrazu twarzy. Mówi się, że późnogotyccy artyści z upodobaniem prezentowali sceny męki i tortur, okaleczone i zdeformowane cierpieniem ciała Zbawiciela i świętych ludzi. Mrocznie.
Najwyraźniej panów z Paradise Lost coś zainspirowało być może nawet w gotyckich budowlach, które można znaleźć na terenie ich hrabstwa York w Anglii, z którego to pochodzi też równie znany zespół doomowy My Dying Bride.
Na początku albumu w tytułowym utworze jest jeszcze dość lekko i melodycznie, słyszymy nawet kobiecy śpiew zapewne w stylu tamtego okresu. Urzekający utwór, wprowadza w trans i sprawia, że jesteśmy ciekawi co też będzie kolejnym etapem tej podróży. Otóż kolejny utwór pokazuje nam brutalniejszą stronę tego albumu, tu już naprawdę wali ziemią znad grobu, tytuł "Dead Emotion" jak i tekst mówią chyba same za siebie, to już właśnie jakby ta sztuka późnogotycka w pełnej krasie.
Co prawda nie miałem zamiaru opisywać poszczególnych utworów ale tylko powiem, że w trzecim Nick Holmes zamiast growlować nie po raz ostatni na tym albumie fajnie wykorzystuje basową głębię swego głosu, co świetnie współgra z muzyką i jest jeszcze bardziej atmosferycznie.
Tak więc proszę państwa album "Gothic" raz wprowadza w trans, urzeka swoimi melodiami, potem ze zdwojoną siłą kieruje na nas podmuch martwej stęchlizny, która potrafi tutaj człowieka odurzyć.
Nie najlepsza produkcja to w tym przypadku zaleta, ten brud to świetna przestrzeń dla tych wszystkich nut. Wolę taki dźwięk niż to całe bezduszne wypolerowanie i dopieszczenie w albumach, które mają być z założenia bardzo ekspresywne i którym pomaga specyficzny i niepowtarzalny klimat jak np. na arcydziele Katatonii - Dance of December Souls. Mówię tu właśnie o muzyce z gatunku doom.
Mówiłem już jakby trochę o możliwościach Nicka Holmesa, który ma głęboki growl, też bardzo brudny i ciężki a więc jego wokalny performerance to duży plus tej płyty.
Gitara rytmiczna jest głośna zwykle przy szybszych, cięższych partiach, lecz gdy nadchodzi kolejny nawiedzony lead to wszystko kręci się wokół niego.
Generalnie płyta jest dość różnorodna melodycznie i w tempach i nie mamy żadnych deja-vu przez te 40 minut.
Gothic robi na mnie co raz większe wrażenie za każdym przesłuchaniem, od kilku dni się o tym przekonuję.

Ocena: 9/10